Skip to main content

Moja historia zaczyna się chyba na około miesiąc przed urodzinami mojej drugiej córki. Dotarło do mnie wtedy, że przegapiłam, że młoda jest wciąż ułożona miednicowo i moje szanse na poród SN są bardzo niskie. A to był dla mnie priorytet… Byłam - i jestem - bardzo zżyta z moją starszą córeczką, która w momencie narodzin siostry miała tylko rok i 8 miesięcy. Wiedziałam, że muszę być szybko silna i sprawna dla niej. Móc ją nosić, podnosić, zająć się nią. Wprawdzie chodziła do żłobka, ale to ja ją odprowadzałam i przyprowadzałam, ja ją usypiałam każdego praktycznie wieczora… nie została nigdy na noc beze mnie. Nie mieliśmy takiej możliwości.

Walczyłam więc o ten poród SN. (...) Wszyscy, WSZYSCY mi odradzali poród SN w tej sytuacji. A ja rozważałam… Aż mój mąż mnie poprosił, żebym nie ryzykowała. Ani swojego życia, ani naszej córki. Zapadła więc decyzja o planowym CC, przy założeniu, że “idealnie” będzie, jak akcja porodowa rozpocznie się sama.
Poród zaczął się (...) prawie 3 tyg. przed terminem, kiedy na kontrolnym KTG zanikło tętno córeczki. Chcieli robić od razu cesarkę, ale sytuacja się uspokoiła, więc położyli mnie na patologii ciąży. Przepłakałam autentycznie cały dzień, z żalu za tym cholernym porodem, z tęsknoty za moją starszą córeczką, ze strachu, czy wszystko pójdzie dobrze i jak ja sobie dam radę później.
Wieczorem dostałam skurczy, potem odeszły wody, chwilę po północy przez CC urodziła się moja druga dziewczynka.
Przy porodzie lekarze sponiewierali mnie potwornie. (...) Traktowali mnie tak, jakbym ja tej cesarki chciała, jakby mi się rodzić nie chciało. Lekarz, który miał przeprowadzić moją cesarkę powiedział, że “gwarantuje mi, że gdybym miała mieć operację wycięcia woreczka żółciowego, to zrobiłabym WSZYSTKO, żeby jej nie mieć. Nawet do szamana bym poszła.” A ja tak bardzo żałowałam, że muszą mnie ciąć… Jeszcze na stole, gdy już byłam znieczulona, zbadał mnie i powiedział, że mam 6 cm rozwarcia i, że “gdybym chciała, to bym urodziła.” Bałam się odezwać. Gdy wyciągnęli moją córeczkę, a chwilę później przyłożyli mi jej ciepły policzek do policzka, mówiąc, że jest wszystko dobrze i że zabierają ją do taty, poczułam ulgę. Zaczęłam tracić przytomność. Nagle zaczęli do mnie milej mówić, spokojniej, po ludzku. Coś podali. Potem jeszcze coś. Zaczęłam wracać. Długo mnie szyli.
Ze szpitala wypisałam się na żądanie, gdy tylko stan młodej na to pozwalał, nie dbając o własny. Ponad wszystko chciałam wrócić do siebie, do córeczki, do normalności. Chciałam już zamknąć ten etap za sobą.
A tutaj zonk. Młoda pozwoliła się przytulić po powrocie, ale jakoś tak sztywno… A ja myślałam, że rzuci mi się w ramiona. Potem było tylko gorzej. Nie dawała się nawet palcem dotknąć, nie mogłam jej przytulić, nie mogłam NIC przy niej zrobić. (...)
Byłam przerażona, jak to będzie, gdy po 2 tygodniach mąż wróci do pracy, a ja będę miała odprowadzić ją do żłobka. Gdy ten dzień nastąpił, jakoś to poszło. Jak ją odbierałam, to nawet się trochę uśmiechnęła na mój widok.
Ale wciąż usypiał ją głównie mąż, on ją kąpał, on szykował...chyba, że go nie było, to wtedy mi pozwalała.

(...) Ledwo chodziłam. Mimo środków przeciwbólowych miałam problem, żeby wstać. Młodsza córeczka jadła co pół godziny. Non stop praktycznie. Nie spała w ciągu dnia. W nocy budziła się po 2 razy na każdą godzinę, tak średnio. Jedną jedyną noc przespała ciurkiem - 10 godzin. Miała pół roku. To było wszystko.
Ciężko mi było do niej wstać. Znaleźć pozycję, w której mogę bez więznącego w gardle wycia podnieść się z łóżka i nakarmić dziecko. A dawała się karmić tylko na siedząco. (...)

Każdego dnia budziłam się z uczuciem palącego wstydu - i każdego wieczora z takim samym uczuciem zasypiałam. Wciąż i wciąż pytałam samą siebie: “Czy jestem dobrą mamą?” i przeważnie odpowiadałam, że nie, nie jestem. Nie jestem, bo nakrzyczałam. A nie krzyczałam wcześniej w ogóle. Nie jestem, bo nie mam siły. Nie jestem, bo czasem słyszę, że młodsza płacze, a nie podnoszę się do niej od razu, bo wiem, że rana będzie boleć. Nie jestem, bo czasem myślę, że nie zniosę tego krzyku już ani chwili. Nie jestem, bo nie wymyśliłam nic super odżywczego na obiad. Nie jestem, bo moja starsza córka znów chce na kolację mleko z płatkami. Nie jestem, bo nie umiem się kreatywnie bawić z moimi dziećmi, tylko im czytam książki. Nie jestem, bo nie robimy wspólnie masy solnej, malujemy buzie i ręce farbami, nie bawimy się piaskiem kinetycznym. Nie jestem, bo moja młodsza córka jeszcze nie siedzi/nie raczkuje/nie robi czegoś tam, co dzieci “wszystkich koleżanek” już robią.

Dość szybko pojawiło się jeszcze jedno uczucie. Każdego dnia budziłam się z myślą, że chcę umrzeć. A potem następowała refleksja, że nie mogę się nawet zabić, bo kto się zajmie moimi dziećmi. A potem czułam, że może byłoby im lepiej beze mnie, bo jestem taką beznadziejną mamą.

Brakowało mi wsparcia. Byłam tak zmęczona i tak przygnieciona wszystkim, że już nawet przestało mi się chcieć gdziekolwiek wychodzić. Miałam grupę, konwersację na Facebooku z kilkoma koleżankami, i w pewnym momencie poczułam, że już dłużej nie mogę, tak strasznie czułam się w każdym ich słowie, każdej wypowiedzi oskarżana i oceniana. A to nie one oceniały. Tylko ja tak to widziałam.
Miałam wrażenie, że wszyscy i wszystkie ogarniają rzeczywistość lepiej ode mnie. Że się cieszą, choć też im ciężko. Ale wiedziałam, że ich dzieci lepiej śpią. Że starsze dzieci zostają czasem na noc u dziadków. Że czasem ktoś inny ich odbierze czy przyprowadzi ze żłobka. Że czasem ktoś im obiad ugotuje, żeby one nie musiały. Albo, że jeżdżą na weekend do rodziny i wtedy mogą np. poczytać książkę.
Ja czułam, że tonę. Nie mogłam poczytać książki, bo nie było na to fizycznie czasu. To było to albo choć odrobina snu, zanim dzieci zaczną się budzić albo trzeba będzie wstać i ogarniać. A więc stałam się tą kurą domową, co to o niczym innym nie mówi, ani nie myśli, jak tylko o dzieciach. Nie rozwija się. Nie robi nic. Miałam wrażenie, że o tym mówię wśród “bliskich”, ale może za mało? Bo nie było efektu, nie było pomocy.

Po 3 miesiącach od narodzin drugiej córeczki, starsza się pochorowała, pierwszy raz dość poważnie, na zapalenie ucha. Spędziłam z nimi dwa tygodnie w domu sama, poza czasem, gdy mąż wracał do domu, ale wciąż musiał sporo zrobić do pracy, bo był koniec roku szkolnego, a on uczy. Starsza znów wtedy stała się “moją córeczką.” Znów się tuliła, znów się cieszyła na mój widok, znów chciała wszystko robić ze mną. Znów tylko ja ją mogłam usypiać - i tak już zostało, do dziś, prawie rok później. Czasem to totalnie przytłacza, ale wolę to, to zmęczenie, niż gdyby mnie znów odrzuciła.

Dziś, ponad rok później, wychodzę powoli z jednego z najczarniejszych okresów mojego życia. Sama już nie wiem, co to było - czy wciąż jeszcze jest? Depresja poporodowa? Depresja zwykła? Wiem, że to nie były normalne uczucia, które czują wszystkie matki. Że to był “tylko baby blues”, albo “tylko moja głowa, która poszła w czarną stronę.”
Jestem silną osobą, upartą, wytrzymałą. Dużo potrafię znieść, dużo dobra szukam i widzę dookoła, niełatwo mnie zmiażdżyć. A jednak tu poległam.

Jest mi wciąż wstyd, wciąż smutno, wciąż współczuję moim dzieciom i czuję się tak przeraźliwie winna, że nie było mnie stać na więcej. Boję się, czy moja młodsza córeczka nie będzie tego pamiętała. Czy nie wdrukowałam w nią tej czerni. Choć wydaje się bardzo pogodna i wyluzowana, a jednocześnie konkretna, więc może dzieci są silniejsze, niż by się wydawało?

Co się zmieniło? Nie karmię już, od niedawna. Czuję, że hormony dużo tutaj zawiniły. Teraz jest mi trochę lepiej. Nie pytam się też codziennie, “czy jestem dobrą mamą?”, a raczej staram się szukać i dostrzegać w moich córkach, co zrobiłam dobrze, co mi wyszło. Mój mąż też mi częściej i więcej tych dobrych rzeczy mówi. To pomaga. Potrzebuję tego poklepania po ramieniu i komentarza “Good job, Jack!”

I terapia. To też ogromna część tego, że nie czuję już non stop tego palącego wstydu. Tylko czasem. I nie myślę już, że chcę umrzeć. Tylko, że nie mam siły. I że jestem zmęczona.