Było mi trudno dojść do tego, że mam depresję, bo miałam po prostu realne problemy (...), które narastały i mnożyły się przed i przez całą ciążę, więc obniżony nastrój był dla mnie czymś normalnym, zrozumiałam, logicznym...
Po porodzie miałam dużego baby bluesa, co stwierdziłam po nadmiernej płaczliwości i mega spadku samopoczucia. Uznałam jednak, że to normalne, wiedziałam, że tak może być, dużo kobiet tak ma itd... (…) Czułam sie jak w błędnym kole, bo bylam w kiepskim stanie, a ponieważ byłam w kiepskim stanie, miałam mało satysfakcji i radości z macierzyństwa, co z kolei napawalo mnie poczuciem winy („Dlaczego nie potrafie sie po prostu cieszyć córką?!”), a to pogłębiało mój kiepski stan psychiczny...
Kiedy się zorientowałam, że to depresja? Kiedy baby blues trwał, trwał i trwał - łącznie 9 miesięcy (!) zanim coś z tym zrobiłam, a zaczęłam sobie zdawać sprawę z kilku niepokojących zachowań.
Opisze tu przykład jednego z nich.
W moim mieszkaniu jest moment przejścia miedzy pomieszczeniami, gdzie murze wykonać trzy skręty... jest to normalnej szerokości korytarz, jednak dość wąski - biurka tam człowiek "nie złamie", żeby przenieść z jednego pokoju do drugiego.
Na każde karmienie wstawałam i pokonywałam ten korytarz skrętów i za każdym razem wkładałam całą swoją energię w to, żeby skupić się na każdym ruchu, bo miałam wizję, że będąc zaspana uderzam główką małej o ktoryś kant ściany i krew się leje i słychać trzask małej czaszki...itp Sytuacje tego typu często śniły mi się także w nocy, co doprowadzało do kolejnego błędnego koła - kiepsko spałam, bo śniły mi się koszmary o zajmowania się córką i strasznych wypadkach, co dawało wrażenie, jakbym się nią zajmowała także przez sen, po czym wstawałam na karmienie mając wizję, że zaraz przez nieuwagę uderzę córkę, albo się z nią potknę i przewrócę, co wydawało się wtedy coraz bardziej realne, bo przez sny o tym męczyłam się cały czas... Błędne koło doprowadzające na skraj sił do czegokolwiek.
(...)
Kompulsywne myśli o strasznych wypadkach w połączeniu z innymi objawami (...) dręczyły mnie tak bardzo, że postanowiłam porozmawiać z psychoterapeuta.
(…) Gdy specjalista już na pierwszy spotkaniu powiedział: "Jest prawie pewne, że cierpi Pani na depresję", bardzo mnie to zaskoczyło... Zrobiłam badania hormonalne, na drugim spotkaniu dostałam leki, ale z założeniem, że jeśli się uda nie brać to nie biorę - chciałam zminimalizować ryzyko i dać szanse psychoterapii. Udało się.
Można powiedzieć, że pierwszy moment ulgi przyszedł w momencie potwierdzenia przez lekarza, że TAK, to nie jest normalny stan, tym się należy zająć jak najszybciej. (...) na pierwszej wizycie byłam jakby zaskoczona diagnozą, ale już potem na kolejnej i dalszych przyniosło mi jakąś ulgę to, że ktoś ten problem <przejął>, że nie była to już tylko moja odpowiedzialność, żeby funkcjonować i codziennie ze wszystkim dawać radę. (Oczywiście realnie nie chodziło o zrzucenie odpowiedzialności na kogokolwiek, a tylko o poczucie niebycia z tym samej, jakiejś walidacji itp.). Takiego momentu ulgi, polepszenia w tzw. życiu raczej nie było - to nie był moment. Bardziej taki stan, że zaczęłam zauważać, że pewne rzeczy przychodzą mi łatwiej, że nawet jak wstaję rano a moim oczom okazuje się pogrom w postaci syfu w kuchni to mnie to już nie przytłacza tak jak wcześniej.
Był to proces, wcale nie krótki, ale stopniowo jakoś z tego krok po krok wychodziłam. Byłam zszokowana tym, że rzeczy, które na pierwszy rzut oka "zdrowa ja" uznałaby za patologiczne "ja z depresją" nie widziała rozmiaru problemu, absurdu pewnych zachowań, szkodliwości pewnych schematów. Bardzo uświadamiające, ale i przerażające doświadczenie...